To Miejsce

Na początku były gzy. Nie, najpierw Jasiu i Bronek w upalny poranek. Poszli przekonywać Jasia, żeby zgodził się przewieźć graty na nowe miejsce. Więc jak co roku Jasiu, przykrywając radość z łatwego zarobku odrobiną wymuszonej uprzejmości potargował się o cenę i powiedział, że pojedzie.

- Ale jak? Tam przecież drogi nie ma, za cmentarzem wszystko zarosło, tylko błoto i kupa pozwalanych drzew, tłumaczyli mu.
- A co wy mi będziecie gadać? Objechał ich z góry. Ja tu do lasu trzydzieści lat jeżdżę to wiem. Tam droga jest jak stół.

Jak stół. Przedzierali się przez napastliwe chaszcze wpadając w ciepłe błoto miękko klaskające pod stopami, przełazili przez grube pnie drzew leżące bezładnie, jakby popchnęła je złośliwa ręka losu. W ciężkim upale wisiała zapowiedź deszczu, powietrze było lepkie, nikomu nie chciało się gadać. Myśleli o tym, że czeka ich cholerna robota, a obiecani pomocnicy wypięli swe szlachetne tyłki i nie przyjechali.

W końcu dotarli do górnej części wsi, a raczej tego, co kiedyś nią było. Po lewej stronie, na podmokłej łące pełnej mięty wił się wąski strumyk, tak mały, że nie było go słychać; wbity w miękki kanion gliniastego brzegu bronił dostępu do mętnawej wody. Po drugiej stronie drogi był stromy stok. Wspięli się na niego i rzucili plecaki pod starym krzyżem. Nie dało się siedzieć - nagle z narastającym i budzącym grozę brzęczeniem pojawiły się gzy, siadały na twarzach, rękach i ubraniach tnąc niemiłosiernie, a jednocześnie od niechcenia.

Zrezygnowani rozpełzli się między drzewami. To była duża wieś i teraz zdziczałe resztki sadów zdawały się ciągnąć bez końca wzdłuż ledwie widocznej drogi, ale okazało się to złudne, bo urywała się tuż za zawalonym przepustem, pod którym coś niewyraźnie ciurkało. Wszędzie wciskały się pokrzywy i zielsko, pod stopami trzaskały łamane gałęzie i trzeba było uważać, żeby nie wpaść po pas w jakieś wykroty, w których omszałe resztki murów otwierały drogę w głąb czasu. Wreszcie, zmęczeni bezowocnym snuciem się, zeszli nisko, prawie nad strumień i usiedli pod brzozą, z której spadały wielkie czarne mrówki, a i gzy dalej robiły swoje. Ktoś z nich niedbale dłubiąc nogą pod rozłożystym krzakiem agrestu, odgrzebał fragment masywnej podmurówki, może szkoły, albo domu sołtysa. I to było To Miejsce.

Dorota Panek      

Okiem zewnętrznym, niezaangażowanym

Miało to być spojrzenie okiem zewnętrznym, niezaangażowanym. Prawie niezaangażowanym.

Jawornik był dla mnie zawsze miejscem na mapie geograficznej. Nie leżał na mapie serca. Nie tworzyłam go - ani fizycznie, ani duchowo. Przyjeżdżałam w najgorszym chyba dla mnie momencie. Kulminacja jawornickiego tygodnia artystycznego - Imieniny Sołtysa. Tłum rozbawionych ludzi, zgranych ze sobą wspólnym działaniem, niedziałaniem. Po prostu byciem. Moje próby włączenia się w nurt były zawsze zbyt nieśmiałe, delikatne. Może tak naprawdę tego nie chciałam. Był więc sobie Jawornik, bo był. I nie zanosiło się na zmiany, ale ... Przeprowadzka bazy była koniecznością.

Nowe miejsce - nowy Jawornik. Dla mnie czysta karta. Oczekiwanie na listopadowy wyjazd było więc mieszaniną ciekawości i niecierpliwości, nadziei i obaw. Przed oczami letnie krajobrazy zapisane podczas poprzednich pobytów. A tu pejzaż zaawansowanej jesieni: szaro, mgliście, pusto. Melancholijnie. Jak będzie? Czy zaakceptuję ten Jawornik?

Doszliśmy po błocie, późno, gdzieś koło północy. Noc była bezksiężycowa, pochmurna; bazę pochłonęła ciemność. Tylko w "piwniczce Jarka" czuwano przy ogniu - mogłam choć trochę zaspokoić ciekawość. Pierwsze wrażenia były pozytywne. Reszta jutro. Przyjaciele podbijali nastrój oczekiwania na dzień. Przykazywali, żebym nie wychodziła z namiotu do momentu, aż zrobią to oni. Chcieli zobaczyć minę nowicjusza kontemplującego otoczenie. Nie mogłam jednak im tego obiecać. To niepoprawne śpiochy, długodystansowcy; A ja przeciwnie.

Ranek. Nie wytrzymałam gdzieś między ósmą a dziewiątą. Kusiło mnie słońce przebijające przez tropik. Skapitulowałam - było tak przekonywujące. Świat na zewnątrz był oczywiście bardzo jesienny, ale nastrój wręcz radosny. Nic z melancholii.

Z ogromną ciekawością obeszłam cały teren bazy, obejrzałam wszystkie jej obiekty. Najpierw w dół: widziana wczoraj piwniczka, schodki (trochę z boku), bacówka, umywalnia. Potem wspinaczka w górę: kładka na zarysie strumyka, dwa wychodki. Niby fizycznie mało, ale bardzo dużo. Bo przecież to miejsce zostało w drobnej części przywrócone do życia. Kiedyś była tu wieś. Jej mieszkańcom historia spłatała po wojnie figla i wioska stała się wspomnieniem. Zarosła. W wymarłych sadach zawsze czaił się smutek; nawet w letnią, upalną porę. Trudno było zapomnieć o przeszłości, bo wszędzie zostawiła ona swoje ślady: fundamenty zabudowań, zapadnięte studnie, pozostałości piwniczek, zdziczałe drzewa owocowe. Połączenie przeszłości z teraźniejszością, ożywienie tego miejsca w zgodzie z jego duchem, klimatem - to bardzo dużo. I mimo że jest jeszcze wiele do zrobienia myślę, że się udało. Udało się stworzyć magiczne miejsce. A jednocześnie atrakcyjne dla różnych "charakterów". Dla jednych - w środku lata, dla innych - u schyłku jesieni. Albo jeszcze kiedy indziej.

Dorota S.      

PS.1
Następnego dnia pogoda była już inna. Rano mróz wybielił otoczenie w bajkowy krajobraz. Potem obudziło się słońce - wygrało z mrozem. Ale i ono niebawem uległo chmurom. Powietrze zamgliło się, nie wiadomo skąd pojawił się wiatr. I stało się: pusto, szaro, melancholijnie. Listopad. Niesamowity klimat. Wszędzie czuć historię.

PS.2
Sama nie wiem po co właściwie powstał ten tekst. Jest tak bardzo osobisty. W końcu kogo to interesuje oprócz moich przyjaciół? Więc żeby jakiś użyteczny wniosek z tej całej pisaniny wyciągnąć dodam tylko, że warto pojechać do Jawornika. Po to tylko, żeby potem móc napisać takie właśnie jawornickie impresje.


Do Jawornika...

...przywiodły mnie dwie drogi. Obydwie trudne i - tak naprawdę - nie mające określonego końca. Pierwszą z nich wędrowałam z trójką moich przyjaciół pewnej deszczowej, wezbranej wodą nocy z Rzepedzi na polanę, gdzie znalazła się jeszcze jakaś herbata i resztki zagaszonego przez deszcz ogniska.

Przyjechałam wtedy do Jawornika po raz pierwszy. Pozorne 45 minut, dzielące Rzepedź od bazy pamiętam krok po kroku dróżką, na której błoto usiłowało zdjąć nam buty. Ostrzeżenia przygodnych a nielicznych o tej porze nocy mieszkańców Rzepedzi dotyczyły ścieżki koło pasieki, prowadzącej w nieznane, Strumyka przecinającego szlak, niedźwiedzia i faktu, że przez przypadek można szybko dojść do Komańczy. Zaliczyliśmy wszystko, oprócz Komańczy i niedźwiedzia, który zapewne po tzw. rzuceniu okiem i tak uznałby nas za swych kolegów. Gdzieś po godzinie błądzenia Natalia przypomniała sobie, że musi zdjąć z oczu soczewki. Mam nadzieję, że nikt nas nie widział podczas tej operacji, w trakcie której Elvis robił światło za pomocą dziecinnego telefonu komórkowego na baterie a my stolik z rąk, na który ewentualnie, zamiast w błoto, miała spaść nieszczęsna soczewka.

Drugą drogę, w tej samej przestrzeni ale w innym czasie trudno mi opisywać; to tak, jakbym chciała opisać co się czuje podczas słuchania muzyki czy grania na skrzypcach z Bogdanem do późnej nocy.

Na Urodziny Sołtysa przygotowaliśmy z Waldkiem Sidorem "przedstawienie", próbując ożywić na nocną chwilę otaczające polanę miejsca, na których rozpościerała się niegdyś wieś Jawornik. Został po niej cmentarz; chciałam napisać "tylko cmentarz" ale przecież cmentarz jest najważniejszym miejscem, jakie zostawiają po sobie odchodzący w niepamięć i pamięć ludzie. Były więc scenki: ostrzenie kos, dziewczyna śpiewająca pieśń, wieczerza cieni pod ustrojonym światłem drzewem, bitwa na pochodnie a potem taniec, do którego przygrywał nam na telence Roman Kumłyk, stojący po drugiej stronie doliny przy ognisku. Nie wiem, co było bardziej poruszające, oglądać spektakl czy brać w nim udział; miałam bowiem wrażenie, że na tych ciemnych ścieżkach, pośród traw i drzew nie jesteśmy sami. A jeszcze niesamowite wędrówki nocą po lesie w czasie prób z Waldkiem, kiedy uczył nas, jak trzymać się za ręce, żeby ktoś się nie potknął, jak iść, jak śpiewać...

Jest jeszcze trzecia droga. Ta do "nowego Jawornika", która ciągle jeszcze jest przede mną, ponieważ wakacje spędziłam w innych krajach - realnie i w przenośni obcych. Wyobrażam sobie tylko kopanie studni z hektolitrami błota, budowanie wiaty, jakieś niezwykłe "wykopaliska". Trochę żal, że ten Jawornik dopiero przede mną, ale oczekiwanie też jest piękne.

Ewa G.      

Do Jawornika...

Nie mam potrzeby wędrówki, mam za to w górach swoje własne miejsce, które staje się moją przystanią i domem ilekroć tam dojdę.

Po długiej, beznadziejnej nocy w pociągu, po kilku przesiadkach i po " zestawie regeneracyjnym" (bułka, pół topionego serka, herbata) ze Stalowej Woli dobrze jest zrzucić plecak, położyć instrumenty, wyciągnąć się na trawie i zobaczyć, czy niebo w Jaworniku jest tak samo fajne jak w tamtym roku. W wakacje 1996 roku nasza wyprawa miała na celu zebranie jak największej ilości informacji o starym Jaworniku. To, co pisał Kolberg, było niesamowite: podobno nie było na jawornickim cmentarzu człowieka, który nie miałby wbitego osikowego kołka w pierś.

Zresztą nie chodziło tylko o sensacje. Chcieliśmy się również dowiedzieć, gdzie stały chaty, kto w nich mieszkał, jak liczne były rodziny, jak wyglądała chata sołtysa, jakie hodowano zwierzęta, jakie uprawiano rośliny i gdzie są te opuszczone sady, które nie poddały się pacyfikacji i nadal rodziły owoce, tylko że mniejsze i cierpkie.

Niedaleko naszej bazy był stary cmentarz z małą kapliczką. Z tego cmentarza ludzie przynosili wielkie, granatowe jagody. Takie jagody widziałam tylko na Matragonie, ale te wyglądały tak smakowicie i były tak blisko ... Było to jednak pewne tabu i pewna granica, której nie umiałam obejść.

Pewnego razu wystroiłyśmy się w nasze najlepsze spódnice, chłopcy włożyli odświętne koszule, wzięliśmy instrumenty i wyruszyliśmy na cmentarz. Mieliśmy grać łemkowskie piosenki po mszy. Takie msze odbywały się na tym cmentarzu dwa razy do roku, a więc było to wielkie święto. Łemkowie przyjechali traktorem z przyczepą, niektórzy przyszli pieszo. My czekaliśmy w lesie chrupiąc bukowe orzeszki. No, nareszcie, ludzie wychodzą z cmentarza, jeszcze rozmodleni, jeszcze zadumani, ale już kilka obrotnych staruszek stawia obok cmentarnej bramy stół nakryty obrusem i poczęstunek: kiełbasa, chleb, cebula, ciasto i wódka.
- Przygrywajcie naszym zmarłym!
Nasz repertuar był raczej zabawowy, więc zaczęliśmy ostrożnie, ale rozochoceni Łemkowie - szczególnie starsze panie - śpiewali coraz głośniej, śmielej i odważniej. W końcu my tylko przygrywaliśmy, a reszta śpiewała. Nie wiem, jak ta nasza zabawa podobała się zmarłym. Hałas i śmiech na cmentarzu? Rodzinom Łemków to nie przeszkadzało. Tylko ksiądz był trochę obruszony.
- Kierowniku, ze mną się nie napijesz? - Coraz bardziej uśmiechnięty Bogdan nie odmawiał łemkowskim rodzinom, które chciały się bratać.

Alkohol rozwiązywał ludziom języki, nam - smyki. Orkiestra rżnęła z całej duszy, Łemkowie śpiewali prosto z serca. Prezent od nas - żywych dla tych, którzy mogli już tylko słuchać ... Następnego dnia wybrałam się na jagody. Na cmentarz, oczywiście. Nie patrzyłam na krzyże; podobno nie wszystkie stoją prosto ..., ale też się nie bałam. Ostatecznie nie dalej jak wczoraj przygrywaliśmy i ludziom i duchom, a więc ta" zasługa" - tak myślałam - powinna mnie chronić.

Objadłam się jagód za te wszystkie lata strachu. Granatowe ręce i zęby, pełny słoik jagód i ogólnie - satysfakcja - oto dary, które otrzymałam dzięki mojemu rzępoleniu na skrzypcach.

Małgorzata Kacprzak      
© Design: Tatomyr 2005-2006