|
Matka Boska Transgraniczna
WIĘŹ, Październik 2004
W upale ostatnich dni sierpnia
dziwne rzeczy działy się na granicy polsko-ukraińskiej. Żołnierze z obu
stron zwinęli na kilka godzin kolczaste druty, by wpuścić na terytorium
Ukrainy procesję z ikoną Matki Bożej. Pielgrzymi z obu państw zmieszali się
w tłumie wokół cudownego źródełka. Po niedługim czasie procesja z ikoną,
pomnożona udziałem ukraińskich wiernych, powróciła do Polski, by przez
rżysko i błoto dojść do położonej kilkaset metrów od granicznych posterunków
wsi Korczmin.
Cóż w tym niezwykłego? -
zapytałby ktoś. Przecież granicę Polski i Ukrainy przekraczają co roku w
obie strony - mimo utrudnień wizowych, wprowadzonych z momentem wejścia
Polski do Unii Europejskiej - miliony ludzi. A jednak nie jest to zwyczajna
granica. Po II wojnie światowej wytyczono ją trybem dyktatu, a towarzyszyły
temu rzezie, podpalania i wysiedlenia całych wiosek. Wspomnienia tych
tragedii są jeszcze świeże po obu stronach linii granicznej, po ukraińsku
nazywanej kordonem.
Nie inaczej było i tutaj. Przed
wojną okolice Korczmina - północna część województwa lwowskiego - należały
do najbardziej rozwiniętych obszarów wiejskich, zamieszkanych przez ludność
ukraińską. W każdej lub w prawie każdej wiosce znajdowała się dobrze
prosperująca spółdzielnia mleczarska i czytelnia „Proświty", ukraińskiego
towarzystwa oświatowego. W każdej stała też cerkiew greckokatolicka. Sam
Korczmin liczył wtedy grubo ponad tysiąc mieszkańców. Dziś ma ich zaledwie
około dwustu; ponad 90% z nich stanowią Polacy, którzy osiedlili się tutaj
po wojnie.
W latach 1944-1947 trwała tu
regularna wojna polsko-ukraińska. Stronę ukraińską reprezentowała UPA. Po
stronie polskiej walczyły najpierw oddziały AK i BCh, niebawem zaś dołączyły
do nich komunistyczne formacje wojskowe i milicyjne, te ostatnie przy
wydatnym wsparciu wojsk NKWD. Bywało również, że polscy i ukraińscy
partyzanci, mimo przelanej krwi, łączyli się i kierowali broń przeciw
wspólnemu ciemięzcy. Krótko mówiąc: totalna zawierucha.
|
|
W 1946 roku wojsko wysiedliło
większą część mieszkańców wsi. „Bratnie" sowieckie służby wysłały ich
pociągami w głąb Ukrainy. W rok później, w ramach Akcji „Wisła", pozostałych
korczminian deportowano na tak zwane Ziemie Odzyskane. Kwitnąca dotąd kraina
stała się pustynią. Nawet dzisiaj obszary te są wyludnione i zapomniane. O
takich miejscach mówiło się kiedyś: tu diabeł mówi dobranoc. Nie ma tu
przejścia granicznego, więc lokalnej gospodarki nie ożywia wymiana, z której
w dużej mierze utrzymuje się ludność okolic pobliskiego Hrebennego. Granica
to dla miejscowych jedynie druty kolczaste.
Jej otwarcie w tym miejscu jest
więc precedensem, choć trwającym tylko kilka godzin. Dzięki niemu spotkali
się po ponad pół wieku dawni sąsiedzi i ich potomkowie, obywatele Polski i
Ukrainy. I jedni, i drudzy przeszli przez te same doświadczenia. Kobieta w
chustce, która przyjechała tu zapewne gdzieś z województwa olsztyńskiego
albo zachodniopomorskiego, opowiada o tym, jak wojsko otoczyło wieś, raz dwa
kazało się wynosić, podpalało domy. Podobne szczegóły pojawiają się w
opowieści kobiety z Ukrainy, która z płaczem opiera się o słupek graniczny.
Dziś ci, którzy przeżyli, znowu są razem. Nastrój panuje podniosły, choć nie
czuje się szczególnej radości, mimo że pielgrzymi raz za razem intonują
ukraińskie i polskie pieśni maryjne. Za dużo tu przelano krwi.
Po ukraińskiej stronie, zaraz za
drutami, stoi obelisk. Postawili go kilka lat temu byli mieszkańcy Korczmina,
w hołdzie swoim pomordowanym i umęczonym ziomkom. Stojąc na kopczyku, na
którym się wznosi, z łatwością można oglądać zabudowania dzisiejszej wioski.
Od polskiej strony go nie widać, bo ukryty jest w kępie drzew.
Ikona, którą niesiono w procesji,
jest kopią wizerunku Matki Boskiej Korczmińskiej. Oryginał znajdował się w
miejscowej cerkwi od czasów, kiedy przez te ziemie przetoczyły się wojska
Bohdana Chmielnickiego. Od stuleci był obiektem kultu. Co rok w święto
Zaśnięcia Bogarodzicy (wschodni odpowiednik Wniebowzięcia NMP, według
kalendarza juliańskiego obchodzone 28 sierpnia, po ukraińsku Uspinnia)
przybywały pod obraz tłumy pątników. Za wstawiennictwem Panienki z ikony
chorzy odzyskiwali zdrowie. Pielgrzymowali tu nie tylko grekokatolicy, ale
też liczni wierni obrządku łacińskiego.
Tak było i tym razem. W Uspinnia 2004 roku około jednej trzeciej uczestników polskiej procesji
stanowili rzymscy katolicy: księża, zakonnice i świeccy. To oni śpiewali
polskie pieśni maryjne. Ikona Matki Boskiej Korczmińskiej namalowana jest w
typie Hodegetrii, czyli w tym samym, w którym namalowano Panią z Jasnej
Góry. Warto przypomnieć, że sam obraz częstochowski pochodzi z Bełza, czyli
z miasteczka oddalonego od Korczmina o kilka kilometrów, ale już po
ukraińskiej stronie granicy, a kult obrazu z Korczmina powiązany jest z
kultem Czarnej Madonny.
Po 1947 roku, kiedy wywieziono ze
wsi resztki rdzennej ludności, do osieroconej ikony nadal pielgrzymowali w
sierpniu polscy Ukraińcy. Przyjeżdżali tu - mimo utrudnień - z Mazur,
Pomorza i Śląska. Odwiedzali też pobliskie źródełko, miejsce objawień
maryjnych w XIX wieku, tuż obok miejsca, gdzie dziś stoi wspomniany obelisk.
Nie podobało się to władzom. W 1951 roku, w ramach „regulacji granicy" z
ZSSR - która oddawała nam kawałek Bieszczadów, a zabierała miasteczka Bełz,
Uhnów i Krystynopol - nowa linia drutów kolczastych odcięła źródełko od
cerkwi, oddalonej zaledwie o kilometr. Trudno powiedzieć, w jakim stopniu
było to działanie celowe, jednak z pewnością stanowiło ono doskonały
pretekst do ukrócenia źle widzianych pielgrzymek.
|
|
Tak też się stało. Święta
Zaśnięcia w 1951 roku już tu nie obchodzono, a obraz przeniesiono do
kościoła w pobliskim Machnówku. Tam ukryto go i z czasem o nim zapomniano. W
1990 roku wyciągnęła go zza szafy miejscowej plebani konserwatorka dzieł
sztuki. Zabrała ikonę do Krakowa, gdzie przez kilka lat ratowała mocno
zniszczony wizerunek. Odnowiony obraz trafił najpierw na wystawę w
krakowskiej Fundacji Świętego Włodzimierza, a od kilku lat zdobi parafialną
cerkiew greckokatolicką w Lublinie. Kopię ikony, która przekroczyła granicę
razem z procesją, wykonał w tym roku malarz ze Lwowa.
Cerkiew w Korczminie, opuszczona
po 1951 roku, powoli niszczała. Na miejscu nie było nikogo, kto chciałby
ratować budowlę. Prośby i protesty byłego mieszkańca wioski, kierowane
latami do Ministerstwa Kultury i Sztuki, nie dawały rezultatów. Najstarszy
drewniany obiekt sakralny na Lubelszczyźnie gnił i rozpadał się, pozbawiony
konserwacji lub choćby tylko minimalnych zabezpieczeń. Pomoc nadeszła
dopiero po tym, jak w 1985 roku list do Ministerstwa wystosowała
kilkudziesięcioosobowa grupa byłych korczminian. Zbiorowy apel zrobił widać
wrażenie na urzędnikach. W ciągu kilku lat znalazły się jakieś pieniądze na
odbudowę świątyni, bo o jej remoncie już nie mogło być mowy. W latach
dziewięćdziesiątych spróchniałą konstrukcję rozebrano do fundamentów i
zaczęto stawiać kościół od nowa. Jednak pieniędzy ciągle było za mało, więc
na dobrą sprawę pozbawione zadaszenia ściany niszczały nadal w szybszym
tempie, niż tempo słabo opłacanej pracy państwowych konserwatorów zabytków.
Lepsze czasy dla świątyni nastały
dopiero w 2002 roku, kiedy to stała się ona z powrotem własnością wspólnoty
greckokatolickiej. Opiekę nad odbudową przejęła parafia w Lublinie, a
właściwie jej proboszcz, ksiądz Stefan Bat-ruch. To dzięki jego kilkuletnim
staraniom w Uspinnia 2004 roku odbudowaną wreszcie cerkiew poświęcił
metropolita przemysko-warszawski abp Jan Martyniak, zwierzchnik Ukraińskiego
Kościoła Katolickiego w Polsce. Będzie służyć nielicznym miejscowym
greko-katolikom oraz pielgrzymom, odwiedzającym kopię cudownego obrazu.
Niezbyt zamożni polscy
grekokatolicy nie mogliby sami dokończyć dzieła odbudowy. Wspierały je
liczne instytucje państwowe, samorządowe i prywatne, jak również Kościół
rzymskokatolicki. Im dalej od granicy, tym więcej okazywały one życzliwości
wobec tej lokalnej inicjatywy. Z miejscowymi bywało różnie; zbyt silne są tu
jeszcze złe wspomnienia. Rok temu w niedalekiej Opace ktoś - po kilku
wcześniejszych, nieudanych próbach - puścił z dymem drewnianą,
osiemnastowieczną cerkiew, podobnie jak ta w Korczminie osieroconą przez
dawnych mieszkańców.
|
|
Tegoroczne obchody święta
Zaśnięcia być może są zapowiedzią przełamania tej bariery niedobrej
przeszłości. Obraz w procesji nieśli ramię w ramię rzymscy i greccy
katolicy, Ukraińcy z Polski i Ukrainy, Polacy.
Tym aktem dali wyraz, iż
pragną widzieć polsko- ukraińską granicę otwartą i przyjazną - powiedział mi
ksiądz Batruch po zakończeniu uroczystości. Wprawdzie pod wieczór granica ta
została zamknięta i ludzie z obu stron znów zostali rozdzieleni zasiekami,
jednak pozostaje nadzieja, że dzięki wstawiennictwu Matki Bożej, obecnej w
ikonie korczmińskiej, znów będą mogli się spotkać za rok, a może nawet
wcześniej.
Tuż przed obchodami w Korczminie,
w polskie święto Matki Boskiej Częstochowskiej spotkali się na Jasnej Górze
zwierzchnicy wspólnot polskich i ukraińskich katolików - Józef Glemp i
Lubomyr Huzar. Z klasztornych wałów mocno zaapelowali o pojednanie obu
narodów. Znaków tego pojednania jest ostatnio na polsko--ukraińskim
pograniczu jakby coraz więcej, zarówno w wymiarze religijnym, jak i w
wymiarze współpracy transgranicznej samorządów. Jednak odsunięcie drutów
kolczastych w Korczminie, choć trwało tylko jeden dzień, było symbolem
czegoś więcej niż dobra współpraca transgraniczna. W święto Zaśnięcia Matki
Bożej, razem z jej ikoną, martwą od pół wieku linię kordonu po raz pierwszy
przekroczyli w obie strony żywi ludzie.
Jacek Borkowicz
Patrz także:
|
|